piątek, 15 listopada 2013

Break down the wall!


We wczesnym dzieciństwie było mi dane mieszkać w najpiękniejszym z miejsc tego świata. Miejsce to składało się z piętrowego domeczku, pól pełnych zboża i tytoniu, krzyża pośrodku pola i bądź co bądź zarośniętego ogródka. Raj dla małej dziewczynki zakochanej w przyrodzie. (I nawet mi jeszcze ten krzyż nie przeszkadzał, ale o tym później). Wyprowadzka do 100-tysięcznego miasta była dla mnie koszmarem porównywalnym do późniejszej wyprowadzki do miasta 600-tysięcznego. Nagle znalazłam się w środowisku, które nie dość, że było odpychające wizualnie, to jeszcze obce kulturowo (człowiek ze wsi wyjdzie, wieś z człowieka nigdy…). No i te zasady. Całkiem nowe jakby nie patrzeć. Stój na czerwonym, idź na zielonym. Nie wychodź sama na ulicę i nie bierz nic od obcych. W przedzkolu można bawić się dopiero jak pani pozwoli. A teraz spać, bo dobranocka się skończyła, a na podwórku nie ma już innych dzieci.
            Jeśli założyć, że człowiek rodzi się jako czysta karta, to moja właśnie wtedy zaczęła zapełniać się tym gównem, które do dziś staram się z siebie zeskrobać.

            Co było później? To samo, co u Was. Tak, bo każdy z nas został przemielony przez tę maszynkę w identyczny sposób, obojętnie czy pochodzi z Warszawy, czy z Pierdziszewa Kolonii. Maszynka ta została wykonana w Chinach albo na Tajwanie według określonego wzoru ustalonego przez Producenta i proces jej działania jest wart dokładnie tyle, na ile wyceniana jest praca tych ludzi w tajwańskiej fabryce.


Na maszynkę składa się wiele modułów, lecz wbrew pozorom, nie jest to zbyt skomplikowany zestaw modułów.

            Meighan pisze o „ukrytym programie”, według którego przebiega edukacja w szkołach. Program ten wpływa na podświadomość i świadomość poddanych mu osób, a jest „ukryty”, ponieważ nie jest oficjalnie zatwierdzony przez państwo, a stanowi jedynie część pewnego rodzaju tradycji. A przecież, jak powie każda zapuszkowana w prehistorii konserwa, tradycja jest tradycją i wara od niej!
            Co składa się na „ukryty program edukacji”? Mówiąc najogólniej (i wcale tu nie przesadzam): wszystko.

- Ustawienie ławek przodem do nauczyciela- autorytetu, który może być wprawdzie wspaniałym człowiekiem, ale z dniem 1 września staje się dla gromadki dzieciaków ikoną, której pod różnymi postaciami będą lizać zad do końca życia. Nie mówiąc już o hierarchii, która sytuuje cię na samym dole drabiny społecznej i zapewnia wszystkie właściwe jej upokorzenia. Bo wiadomo: na pierwszy szczebel wchodzi każdy, nie ważne czy w czystych butach, czy ubłoconych. Nie każdy wspina się na szczeble kolejne, dlatego zawsze może spać na ciebie błoto z buciorów tego, który wszedł wyżej.

- Ocenianie wiedzy to kolejny element tego, co wpaja nam szkoła. Wpasuj się w widełki, a dostaniesz to i to. A przy okazji pamiętaj o rywalizacji, inni też zbierają oceny za swoją pracę, a przecież zasada jest prosta: wyrównujemy do góry, nigdy w odwrotnym kierunku. Proste, nie?

- Coś, czego najbardziej nie mogę znieść, to rozwarstwienie płciowe. Osobny wf dla dziewczynek i dla chłopców (no bo przecież zobaczyć koleżankę w krótkich sportowych spodenkach to grzech śmiertelny! Ale do religii jeszcze wrócę. Tak, tak, uwielbiam ten temat). W młodszych klasach zróżnicowanie zabawek: kącik lalek i kącik samochodów. I od razu wiesz, gdzie spędzisz resztę życia. W dodatku zabawki dla dziewcząt są przeważnie jedno- lub kilkuczęściowe (lalka, wózek, torebka- „rośnie nam młoda dama”), natomiast chłopcy cieszą się zabawkami bardziej złożonymi, takie tam zestawy młodego ginekologa, które wymagają aktywności poznawczej i umiejętności manualnych (zabawki typu majster-klepka).  Jeśli w szkole są mundurki (a zdarza się to jeszcze), to dla dziewczyn obowiązkowy jest różowy detal w ubiorze, ewentualnie błękitny, wszak wszystkie dziewczynki lubią te kolory. Tak więc różne aspekty życia szkoły wzmagają seksizm, zamiast go unicestwiać. Od dziecka jest to nam wpajane i najczęściej nie walczymy z tym schematem w przyszłości.

- Inne elementy „ukrytego programu” to między innymi krzyże na ścianach („zachowuj się, bo Bozia patrzy!”, „to jest twój Bóg w Trójcy Jedyny Prawdziwy”- WTF?), zasady życia w klasie i ogólnie rzecz biorąc przebywanie przez większość młodości w miejscu o określonej strukturze.

No i wszystko to przyczynia się do zaniku indywidualności. Nie mam na myśli indywidualnych zainteresowań, bo one i tak się gdzieś tam i jakoś tam na wierzch wybiją. Myślę bardziej o skrajnej odmianie konformizmu, która każe postępować zgodnie z regułami życia społecznego, których autorem nie zawsze jest litera prawa, rodzic czy Bozia. Czasami te reguły istnieją, bo istnieją i nikt nie wnika dlaczego tak jest.

A teraz jestem dorosła i co? Nie możesz mieć żony, bo jesteś kobietą. Nie zakładaj bluzki ze świętą Teresą, bo to obraża uczucia religijne pani Jadzi z siódmego. Jedz dużo wołowiny, bo żelazo. Kup pięć proszków do prania, a dostaniesz maść na ból dupy całkowicie za darmo. A do pracy to tylko w korporacji, bo awans, prestiż.  Wyjdź za mąż, pracuj, dorób się dzieci, idź na emeryturę i umrzyj. A co jeśli ja chcę inaczej?




Presja społeczna nigdy się nie zmniejszy. Jeśli do trzydziestki nie znajdę sobie męża, to okrzykną mnie starą panną, albo, jak to się modnie i eufemistycznie przyjęło nazywać- singielką. Ale ja nie jestem/nie będę ani jednym, ani drugim. Jestem człowiekiem, do cholery!

Wielu aspektów nie będę rozwlekać. Na przykład, jak można to roboczo nazwać, „ukrytego programu życia codziennego”- reklam skłaniających do zachowań z pogranicza konsumpcjonizmu, państwa, które zaplanowało dla mnie rajskie życie po 65. roku życia pod warunkiem, że podpiszę z nim cyrograf… No i pozostaje jeszcze kwestia czarnej masy zbierającej się raz w tygodniu z świątyniach kształtem przypominających skocznie narciarskie, względnie jakieś bliżej nieokreślone ptactwo. Ostatnio odwiedziły mnie dwie panie reprezentujące dość radykalny odłam tej masy ludzkiej, chcąc uraczyć mnie gazetką o brodatym, cóż, całkiem przystojnym na obrazku, mężczyźnie. Nie otworzyłam im. Nie chciałam kolejnej kłótni na klatce schodowej (no bo co sąsiedzi powiedzą- ahaaaa, kolejny schemat w mojej głowie). Indoktrynacja Jezusowa trwa już dosyć długo, jeśli spojrzeć na oś czasu dziejów świata. W mojej rodzinie zindoktrynowani są wszyscy, nie licząc jednej bliskiej mi osoby, która kiedyś powiedziała: „Pan Jezus zrobił wszystkich w chuja. Zabili go, a on zmartwychwstał”. Racja, Jezus nosił w sobie potencjał jednego z pierwszych (nie licząc Spartakusa ;)) buntowników. Ale po co to cała otoczka? W zasadzie lubię Jezusa (nie tylko za przemianę wody w wino). Jego przesłanie było proste: kochajcie się, miejcie nadzieję, bądźcie wierni, a będzie wam dobrze. Wszelkie interpretacje są tutaj zbędne, ale czarni muszą dołożyć swoje. I w dodatku każdy musi się z nimi liczyć. Działają według zasady: chcemy konkordatu z państwem, żeby wszędzie były krzyże, żebyśmy mogli wszędzie przystawiać pieczątki, ale jak ktoś nam na spowiedzi powie, że zabił człowieka, to my go wydać pod sąd nie możemy, bo tajemnica sakramentu!
Ufffff…aż odeszłam od tematu.
Faktem jest, że zdarzyło mi się bać o swój licencjat, bo pokłóciłam się na obronie z promotorem o krzyże w przestrzeni publicznej. To też mnie z lekka irytuje, bo jak odmawiam komuś wejścia z nim do kościoła, to spotykam się ze zmieszaniem połączonym ze wzgardą. Ale ja nie lubię kościołów. Unikam.
Jestem pewna, że to nie wybuch superwulkanu zniszczy świat, ale któraś z religii albo nacjonalizm. Albo jedno i drugie, bo są w istocie bardzo do siebie podobne.

Może pierdolę bez sensu. (Kurwa! Rozpisałam się na 7 tysięcy znaków!). Może ktoś powie, żem malkontent i że mój bunt daremny, bo gdyby mi zabrali to, co mam, to od razu bym się wpasowała w społeczny model postępowania. Powiem tak: doceniam ciepłą wodę w kranie i ładne odzienie, mam to dzięki tym wszystkim czynnikom społeczno-kulturowo-państwowym, które tak mnie wkurwiają. WIEM. Ale czy musimy hodować kolejne pokolenia, które będą chowały się w duchu tych samych wartości? Wiem, że z moimi poglądami na nauczanie i wychowanie, o których rozwlekę się innym razem, mam wielkie szanse zostać obłożona anatemą pośród polskiego szkolnictwa. I pracy mogę nie znaleźć. Bo poglądy niestandardowe, a i wygląd wariacki (ktoś ostatnio splunął na widok mojej fryzury). Ale czy wolno mi być inną przedszkolanką niż pani Irenka w beżowej garsonce? Myślę, że tak i o to będę walczyć.


Daddy's flown across the ocean
 Leaving just a memory
 A snapshot in the family album
 Daddy, what else did you leave for me?
All in all it was just a brick in the wall


Dlaczego o tym piszę właśnie teraz? Bo takie są ogólne przemyślenia moje i żony mojej. I obie jesteśmy w takim momencie życia, który skłania nas do powiedzenia głośno i wyraźnie:

Wkurwia nas to!


 
Warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt, który podjęłyśmy w rozmowie: związek dwojga ludzi jako skrajna forma niewolnictwa. Ale nie będę indoktrynować. Nie będę udowadniać, że mam rację. Niech każdy to rozważy na swój sposób. Moje zdanie i tak pewnie wyda się niektórym mocno przesadzone.

Polecam:



sobota, 21 września 2013

Są na świecie rzeczy...


Jak siedzi się albo- nie daj, Boziu!- leży z krążkiem międzykręgowym gdzieś obok kręgosłupa, przychodzą człowiekowi różne dziwne rzeczy do głowy.
Mówię to z wielkim przekonaniem, bo sama tak leżałam parę dni i z konieczności wypełnienia czymś przeleżanego czasu czytałam… Frondę.
Po przewertowaniu świadectw dziewczyny opętanej przez gry RPG (!) i księdza uzależnionego od fetyszy, trafiłam na prosty i mało błyskotliwy artykuł o rytuale inicjacji lucyferycznej czyhającej na nieświadomego Polaka podczas wakacji. Najbardziej zainteresował mnie fragment o salonach spa, w których rzekomo dochodzi do tego rodzaju obrzędów. Oczywiście wszystko odbywa się pod przykrywką zabiegów pielęgnacyjnych i upiększających.

Czasem określenie „rytuał” wydaje się być stosowane jako bezmyślny zamiennik słowa „zabieg” jak na przykład w sformułowaniu „Tropikalny rytuał pozwalający oczyścić i złuszczyć martwy naskórek przy jednoczesnym wygładzeniu skóry.”

Racja. Przed przejściem na ciemną stronę mocy trzeba sobie profilaktycznie wygładzić naskórek, bo podczas podróży przez ostatni krąg piekła  może trochę zmatowieć. 
Nie muszę chyba dodawać, że z równie dużą stanowczością acz skrótowo dostało się innym iście demonicznym obrzędom, np. technikom ajurwedy i akupunktury- wg autora artykułu „nie wymagają one komentarza”. Widocznie już sam dźwięk tych nazw jest tym, co imię Voldemorta dla czarodziejów z Hogwartu.

Do spa nie chodzę, ale z pewnością szatan się mną interesuje, zwłaszcza, że podczas dwóch ostatnich bezsennych nocy poddałam rzeczony artykuł z Frondy intensywnej rozkminie i doszłam do wniosków, które zaskoczyły mnie samą. Nie wiem, czy to pod wpływem silnych leków przeciwbólowych, czy w efekcie małej ilości snu, skonstatowałam, że moje życie jest wypełnione „lekkim okultyzmem” i że trzeba uważać na każdy gest i słowo, bo przecież one są pełne mocy niekoniecznie pozytywnej.
Oliwy do ognia moich rozmyślań dolała audycja w Radiu Zet, też zresztą zasłyszana w czasie nasilonego bólu i na lekach, traktująca o szamańskich obrzędach ludów Ameryki Południowej. Prowadząca audycję, doświadczona podróżniczka, polecała autorce skierowanego do niej listu udać się do dżungli, aby tam odprawić magiczne obrzędy, które pomogą jej pozbyć się problemów dnia codziennego i depresji. Podróż w głąb lasów deszczowych miała być konieczna, ponieważ magia szamańska ma moc sprawczą tylko i wyłącznie w odpowiednich warunkach naturalnych. Przeniesiona na grunt wielkich miast stanowi natomiast ogromne zagrożenie dla duszy i umysłu.
Ja poleciłabym jej dobrego psychologa. Bo skoro ktoś ma problem z umysłem (nie z [potencjalną] duszą), na co wskazują stany depresyjne, to tylko do takiego specjalisty powinien trafić. Zasadniczo zgadzam się ze słowami mojego ulubionego wykładowcy psychologii: „Duszą zajmuje się kler, my (psychologowie) zajmujemy się umysłem”. Zasadniczo i zawsze, oprócz tych dwóch nocy, podczas których widocznie mój umysł mnie opuścił.
Przeżywałam niesamowite schizy, przez pół nocy wyobrażając sobie fale tajemniczej energii płynące z pni wielkich sekwoi oraz złe moce czające się w każdym atomie powietrza.

A potem się obudziłam.

Mówią, że czytanie rozszerza horyzonty (pozdrawiam panią od polskiego, tak, czytam literaturę), więc na pewno i Fronda nie zaszkodzi, choć zważając na jej kiepski poziom językowy… sama nie wiem, czy do końca nie zaszkodzi ;P Pewnie prędko do niej nie zajrzę, bo nadmiar informacji typu „22 tysiące Polaków sprzeciwia się homoseksualnej dyktaturze” i „artysta chce zmienić blok mieszkalny w pomnik Jezusa” przyprawia mnie o bardziej dotkliwą chorobę niż ta, z której dopiero co się wyleczyłam.
Dziś już siedzę, leków nie dostaję i znowu myślę po staremu. Po południu pewnie przejadę się do grudziądzkiego solankowego spa, żeby się trochę posatanizować.
Moje życie duchowe jest mimo wszystko bardzo bogate.



Polecam się zapoznać, bo może właśnie chłoniecie złą energię, jedząc brokuły albo oglądając „M jak miłość”.

PS- Pamięć bywa zawodna. Zwłaszcza moja. Zwłaszcza po pijaku. Dlatego zapytam: kto mi kiedyś opowiadał o salonie spa albo jakimś innym tego typu miejscu, na którego suficie była wymalowana (ułożona z ciegieł?) ogromna swasta? Jakieś szczegóły?

czwartek, 5 września 2013

Centrum światowego undergroundu ze stolicą w Grudziądzu dorobiło się nowego ronda. W zasadzie nie jest nowe, ale dopiero je odkryłam. To taki element zaskoczenia przy codziennym oglądaniu miasta zza szyby auta albo i bez szyby, co bardziej utrwala rzeczony element w pamięci. W obliczu podobnej niespodzianki stanęłam podczas krucjaty do ścisłego centrum światowego centrum undergroundu- osiedla Mniszek. Okazało się bowiem, że pośrodku (czyli w centrum centrum centrum [światowego]) stoi oto blaszany baraczek (i nie chodzi tu o małego Obamę), w którym bardzo przyjemnie spędza się czas sącząc wino. Albo co innego.

Wychodząc z domu o godzinie 13, minęłam w bramie typeczka w białej kapturzastej bluzie oversize i ogromnym tribalem na łydzie. Przeszłam obok niego spokojnie. To w końcu tylko koksik na chudych nóżkach- wielu tu takich (prawie sami tacy). Wracając o godzinie 15 spotkałam go znowu, stał dokładnie w tym samym miejscu! Zastanowiło mnie to szczerze, bo: 1) z pewnością był to koksik obcy, na pewno nie z najbliższej okolicy, tych zna się z widzenia, po co więc stał tu przez bite dwie godziny? 2) co mu się stało, że tak znieruchomiał? Może to te chude nóżki nie miały siły ponieść napakowanego torsu dalej… Moje pełne koksikowych rozterek serce uspokoiło się dopiero, kiedy opuściłam mieszkanie po raz wtóry i minęłam moje zacne LO. Po zakończonych lekcjach wysypała się z niego bowiem zwarta masa młodzieży, wśród której dostrzegłam kilku (!) kinder metaluszków i dwóch (!) kinder punków. Jest jeszcze nadzieja, że centrum światowego undergroundu (niegdysiejsze) wyjdzie z mroku kulturowego nieporozumienia, którego obecnie doznaje. Cała nadzieja w tych kinderach i tych ludziach, których spotkałam w mniszkowskim blaszaku.

Takie to przemyślania przychodzą mi do głowy po dwóch czarnych szmatach w mieście, które słynie z odcinka „Rodzinki.pl” (tak, tak moi drodzy, jutro będą kręcić…), w którym władza nie odróżnia młodzieży alternatywnej od młodzieży coolclubowej, które z Góry potrafi zrobić dziurę oraz gdzie „mentalna Kambodża” to najpopularniejszy kierunek w myśleniu.