poniedziałek, 26 grudnia 2011

Nikczemość świata w setkach strof zawarta. W puszce schowana...

Siedzę sobie w domu, znowu w domu. Z otwartą szufladą licealnych bazgrołów, z wybierzmowaną duszą (cóż z tego, że od kilku dni na ramieniu), z błędami ortograficznymi popełnianymi w stanie nieskończonego stresu. Może dobrze, że już tu nie mieszkam, przynajmniej odkrywam coś „nowego” w moich szpargałach za każdym razem, kiedy się tu pojawiam. Tym razem natknęłam się na dość tajemniczą różową (!) karteczkę z pamiętnika (?). Pismo niby moje, powiadam Wam. Trochę pradawne, ale do rozpoznania. Nawet równe i od linijki do linijki. Pochodzi z czasów, gdy wierzyło się we wszystko i lubiło się wszystko pod jednym tylko warunkiem, że nie wierzyły w to i nie lubiły tego rzesze brokatowo-łysych ziomów znad Wisły. Na karteczce dowód na to, że mimo mniej i bardziej domniemanych metamorfoz, wiele się we mnie nie zmieniło. Przeskoczyłam jedynie schodek dzielący heavy metal od rocka gotyckiego. Był to schodek w dół czy schodek w górę?

Co do tych błędów ortograficznych, to- teraz przyszło mi to do głowy- chyba można na nie przymknąć oko, są  bowiem wynikiem ciężkich egzystencjalnych rozterek tamtych czasów! Nie widać związku? No to wyjaśnię inaczej. Ten mechanizm przebiega według schematu:  CIĘŻKIE EGZYSTENCJALNE ROZTERKI -->  STRES POŁĄCZONY Z NIEJEDZENIEM I NIESPANIEM --> NIEUMIEJĘTNOŚĆ SKŁADANIA WYRAZÓW ZGODNIE Z ORTOGRAFIĄ. Ha! Teraz to dla mnie takie proste, ale kiedy pisałam mój pierwszy bezręki i beznogi poemat o nieszczęśliwej Małgorzacie (tam właśnie pojawił się rzeczony błąd), nic proste nie było i takie być nie mogło. W końcu miałam 17 lat.

Jeszcze lista filmów z Lindą do ogarnięcia. Tutaj chwila refleksji- od tamtego czasu zdołałam obejrzeć je wszystkie, przynajmniej coś udało mi się zrealizować od początku do końca; od mocnego postanowienia do spełnienia co do joty. Dalej naklejki własnej produkcji z głębokimi niczym Rów Hermana przemyśleniami typu „Jedna rasa- tabula rasa”. I zeszyt z ostatniej klasy: zapisane cztery strony jednocześnie językiem polskim, francuskim, WOS-em, konwersacjami z osobą siedzącą obok, serduszkami, pentagramami i innymi cudami wszelkiej maści.
Wszystko to leży odłogiem, w zamknięciu, w czeluściach szuflady. Czeka na powrót swojej Pandory.

Co jeszcze dodać do tych wieczornych smutków? Może to, że czytam megamocną książkę Karpowicza? 
Albo jakąś muzykę, którą dziś żyję?