We wczesnym dzieciństwie było mi dane mieszkać w
najpiękniejszym z miejsc tego świata. Miejsce to składało się z piętrowego
domeczku, pól pełnych zboża i tytoniu, krzyża pośrodku pola i bądź co bądź
zarośniętego ogródka. Raj dla małej dziewczynki zakochanej w przyrodzie. (I
nawet mi jeszcze ten krzyż nie przeszkadzał, ale o tym później). Wyprowadzka do
100-tysięcznego miasta była dla mnie koszmarem porównywalnym do późniejszej
wyprowadzki do miasta 600-tysięcznego. Nagle znalazłam się w środowisku, które
nie dość, że było odpychające wizualnie, to jeszcze obce kulturowo (człowiek ze
wsi wyjdzie, wieś z człowieka nigdy…). No i te zasady. Całkiem nowe jakby nie patrzeć. Stój na
czerwonym, idź na zielonym. Nie wychodź sama na ulicę i nie bierz nic od
obcych. W przedzkolu można bawić się dopiero jak pani pozwoli. A teraz spać, bo
dobranocka się skończyła, a na podwórku nie ma już innych dzieci.
Jeśli
założyć, że człowiek rodzi się jako czysta karta, to moja właśnie wtedy zaczęła
zapełniać się tym gównem, które do dziś staram się z siebie zeskrobać.
Co było
później? To samo, co u Was. Tak, bo każdy z nas został przemielony przez tę
maszynkę w identyczny sposób, obojętnie czy pochodzi z Warszawy, czy z
Pierdziszewa Kolonii. Maszynka ta została wykonana w Chinach albo na Tajwanie
według określonego wzoru ustalonego przez Producenta i proces jej działania
jest wart dokładnie tyle, na ile wyceniana jest praca tych ludzi w tajwańskiej
fabryce.
Na maszynkę składa się wiele modułów, lecz wbrew pozorom,
nie jest to zbyt skomplikowany zestaw modułów.
Meighan
pisze o „ukrytym programie”, według którego przebiega edukacja w szkołach.
Program ten wpływa na podświadomość i świadomość poddanych mu osób, a jest
„ukryty”, ponieważ nie jest oficjalnie zatwierdzony przez państwo, a stanowi
jedynie część pewnego rodzaju tradycji. A przecież, jak powie każda
zapuszkowana w prehistorii konserwa, tradycja jest tradycją i wara od niej!
Co składa
się na „ukryty program edukacji”? Mówiąc najogólniej (i wcale tu nie
przesadzam): wszystko.
- Ustawienie ławek przodem do nauczyciela- autorytetu, który może
być wprawdzie wspaniałym człowiekiem, ale z dniem 1 września staje się dla
gromadki dzieciaków ikoną, której pod różnymi postaciami będą lizać zad do
końca życia. Nie mówiąc już o hierarchii, która sytuuje cię na samym dole
drabiny społecznej i zapewnia wszystkie właściwe jej upokorzenia. Bo wiadomo:
na pierwszy szczebel wchodzi każdy, nie ważne czy w czystych butach, czy
ubłoconych. Nie każdy wspina się na szczeble kolejne, dlatego zawsze może spać
na ciebie błoto z buciorów tego, który wszedł wyżej.
- Ocenianie wiedzy to kolejny element tego, co wpaja nam
szkoła. Wpasuj się w widełki, a dostaniesz to i to. A przy okazji pamiętaj o
rywalizacji, inni też zbierają oceny za swoją pracę, a przecież zasada jest
prosta: wyrównujemy do góry, nigdy w odwrotnym kierunku. Proste, nie?
- Coś, czego najbardziej nie mogę znieść, to rozwarstwienie
płciowe. Osobny wf dla dziewczynek i dla chłopców (no bo przecież zobaczyć
koleżankę w krótkich sportowych spodenkach to grzech śmiertelny! Ale do religii
jeszcze wrócę. Tak, tak, uwielbiam ten temat). W młodszych klasach
zróżnicowanie zabawek: kącik lalek i kącik samochodów. I od razu wiesz, gdzie
spędzisz resztę życia. W dodatku zabawki dla dziewcząt są przeważnie jedno- lub
kilkuczęściowe (lalka, wózek, torebka- „rośnie nam młoda dama”), natomiast
chłopcy cieszą się zabawkami bardziej złożonymi, takie tam zestawy młodego
ginekologa, które wymagają aktywności poznawczej i umiejętności manualnych (zabawki
typu majster-klepka). Jeśli w szkole są
mundurki (a zdarza się to jeszcze), to dla dziewczyn obowiązkowy jest różowy
detal w ubiorze, ewentualnie błękitny, wszak wszystkie dziewczynki lubią te
kolory. Tak więc różne aspekty życia szkoły wzmagają seksizm, zamiast go
unicestwiać. Od dziecka jest to nam wpajane i najczęściej nie walczymy z tym
schematem w przyszłości.
- Inne elementy „ukrytego programu” to między innymi krzyże na
ścianach („zachowuj się, bo Bozia patrzy!”, „to jest twój Bóg w Trójcy Jedyny
Prawdziwy”- WTF?), zasady życia w klasie i ogólnie rzecz biorąc przebywanie
przez większość młodości w miejscu o określonej strukturze.
No i wszystko to przyczynia się do zaniku indywidualności.
Nie mam na myśli indywidualnych zainteresowań, bo one i tak się gdzieś tam i
jakoś tam na wierzch wybiją. Myślę bardziej o skrajnej odmianie konformizmu,
która każe postępować zgodnie z regułami życia społecznego, których autorem nie
zawsze jest litera prawa, rodzic czy Bozia. Czasami te reguły istnieją, bo
istnieją i nikt nie wnika dlaczego tak jest.
A teraz jestem dorosła i co? Nie możesz mieć żony, bo jesteś
kobietą. Nie zakładaj bluzki ze świętą Teresą, bo to obraża uczucia religijne
pani Jadzi z siódmego. Jedz dużo wołowiny, bo żelazo. Kup pięć proszków do
prania, a dostaniesz maść na ból dupy całkowicie za darmo. A do pracy to tylko
w korporacji, bo awans, prestiż. Wyjdź
za mąż, pracuj, dorób się dzieci, idź na emeryturę i umrzyj. A co jeśli ja chcę inaczej?
Presja społeczna nigdy się nie zmniejszy. Jeśli do
trzydziestki nie znajdę sobie męża, to okrzykną mnie starą panną, albo, jak to
się modnie i eufemistycznie przyjęło nazywać- singielką. Ale ja nie jestem/nie
będę ani jednym, ani drugim. Jestem człowiekiem, do cholery!
Wielu aspektów nie będę rozwlekać. Na przykład, jak można to
roboczo nazwać, „ukrytego programu życia codziennego”- reklam skłaniających do
zachowań z pogranicza konsumpcjonizmu, państwa, które zaplanowało dla mnie
rajskie życie po 65. roku życia pod warunkiem, że podpiszę z nim cyrograf… No i
pozostaje jeszcze kwestia czarnej masy zbierającej się raz w tygodniu z
świątyniach kształtem przypominających skocznie narciarskie, względnie jakieś bliżej
nieokreślone ptactwo. Ostatnio odwiedziły mnie dwie panie reprezentujące dość
radykalny odłam tej masy ludzkiej, chcąc uraczyć mnie gazetką o brodatym, cóż,
całkiem przystojnym na obrazku, mężczyźnie. Nie otworzyłam im. Nie chciałam kolejnej kłótni na klatce
schodowej (no bo co sąsiedzi powiedzą- ahaaaa, kolejny schemat w mojej głowie).
Indoktrynacja Jezusowa trwa już dosyć długo, jeśli spojrzeć na oś czasu dziejów
świata. W mojej rodzinie zindoktrynowani są wszyscy, nie licząc jednej bliskiej
mi osoby, która kiedyś powiedziała: „Pan Jezus zrobił wszystkich w chuja. Zabili go, a on zmartwychwstał”. Racja,
Jezus nosił w sobie potencjał jednego z pierwszych (nie licząc Spartakusa ;))
buntowników. Ale po co to cała otoczka? W zasadzie lubię Jezusa (nie tylko za
przemianę wody w wino). Jego przesłanie było proste: kochajcie się, miejcie
nadzieję, bądźcie wierni, a będzie wam dobrze. Wszelkie interpretacje są tutaj
zbędne, ale czarni muszą dołożyć swoje. I w dodatku każdy musi się z nimi
liczyć. Działają według zasady: chcemy konkordatu z państwem, żeby wszędzie
były krzyże, żebyśmy mogli wszędzie przystawiać pieczątki, ale jak ktoś nam na
spowiedzi powie, że zabił człowieka, to my go wydać pod sąd nie możemy, bo
tajemnica sakramentu!
Ufffff…aż odeszłam od tematu.
Faktem jest, że zdarzyło mi się bać o swój licencjat, bo
pokłóciłam się na obronie z promotorem o krzyże w przestrzeni publicznej. To
też mnie z lekka irytuje, bo jak odmawiam komuś wejścia z nim do kościoła, to
spotykam się ze zmieszaniem połączonym ze wzgardą. Ale ja nie lubię kościołów.
Unikam.
Jestem pewna, że to nie wybuch superwulkanu zniszczy świat,
ale któraś z religii albo nacjonalizm. Albo jedno i drugie, bo są w istocie
bardzo do siebie podobne.
Może pierdolę bez sensu. (Kurwa! Rozpisałam się na 7 tysięcy
znaków!). Może ktoś powie, żem malkontent i że mój bunt daremny, bo gdyby mi
zabrali to, co mam, to od razu bym się wpasowała w społeczny model postępowania.
Powiem tak: doceniam ciepłą wodę w kranie i ładne odzienie, mam to dzięki tym
wszystkim czynnikom społeczno-kulturowo-państwowym, które tak mnie wkurwiają.
WIEM. Ale czy musimy hodować kolejne pokolenia, które będą chowały się w duchu
tych samych wartości? Wiem, że z moimi poglądami na nauczanie i wychowanie, o
których rozwlekę się innym razem, mam wielkie szanse zostać obłożona anatemą
pośród polskiego szkolnictwa. I pracy mogę nie znaleźć. Bo poglądy
niestandardowe, a i wygląd wariacki (ktoś ostatnio splunął na widok mojej
fryzury). Ale czy wolno mi być inną przedszkolanką niż pani Irenka w beżowej
garsonce? Myślę, że tak i o to będę walczyć.
Daddy's flown across
the ocean
Leaving just a memory
A snapshot in the family album
Daddy, what else did you leave
for me?
All in all it was just a brick in the wall
Dlaczego o tym piszę właśnie teraz? Bo takie są ogólne
przemyślenia moje i żony mojej. I obie jesteśmy w takim momencie życia, który
skłania nas do powiedzenia głośno i wyraźnie:
Wkurwia nas to!
Warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt, który
podjęłyśmy w rozmowie: związek dwojga
ludzi jako skrajna forma niewolnictwa. Ale nie będę indoktrynować. Nie będę
udowadniać, że mam rację. Niech każdy to rozważy na swój sposób. Moje zdanie i
tak pewnie wyda się niektórym mocno przesadzone.
Polecam: